O przyzwyczajaniu konia do strzelania.
[O przyzwyczajaniu konia do strzelania.]


Koń to nie rower.

(stwierdzenie anonimowe,
ale niezaprzeczalnie prawdziwe)

Wstęp.

Jako uzupełnienie poniższego tekstu warto przeczytać artykuł Mikołaja Reya
'Uwagi na temat przygotowania konia do władania białą bronią'.

Na samym początku mała uwaga: przyzwyczajanie konia opisuję dla uproszczenia tak, jakby był to jeden ciągły proces, do przeprowadzenia w ciągu jednych zajęć. Taka dawka nowych wrażeń na raz to oczywiście dla większości naszych zwierzaków zdecydowanie za dużo i w praktyce robi się to po trochu, wplatając nowe, nietypowe ćwiczenia w normalny tok zajęć przez klika dni czy tygodni, albo i dłużej.
Czas potrzebny, by koń przywykł do zajęć z łukiem jest bardzo różny i wedle moich dotychczasowych doświadczeń może się wahać od jakiś piętnastu minut do półtora roku.
Są zwierzaki (wcale nierzadko), do któych można podejść, pomachać łukiem i strzałami, strzelić parę razy stojąc obok nich, wleźć na górę, strzelić najpierw ostrożnie, naciągając łuk do połowy a potem już normalnie, w stępie, kłusie i w końcu galopie - i gotowe. Właściwie trudno to nazwać przyzwyczajaniem, raczej sprawdzeniem, że konik na każdym kolejnym etapie całkowicie ignoruje nasze dziwaczne poczynania.
Przez te kilka etapów można więc przejść bardzo szybko, nie powinniśmy ich jednak pomijać i od razu zaczynać od strzelania w siodle. Stopniowanie wymagań pozwala nam się zorientować, czy koń faktycznie nie odczuwa lęku przed łukiem. Jeśli zauważymy pewną nerwowość czy tylko mamy jakieś wątpliwości, lepiej się zatrzymać i cierpliwie popracować, aż i my i wierzchowiec będziemy całkiem pewni siebie. Pójście na skróty czasami się udaje, ale zyskujemy wtedy tylko tyle, że zaczniemy strzelać po pięciu minutach zamiast po piętnastu. Doprawdy, niewielka to korzyść. Natomiast jeśli się nie uda i koń w pewnym momencie nie wytrzyma i wystartuje jak rakieta, bądź "tylko" nauczy się przy strzale odsuwać głowę od łuku, to odzyskanie jego zaufania może potrwać dni, albo czasem i miesiące.
Odrobina cierpliwości jeszcze żadnemu jeźdźcowi nie zaszkodziła, naprawdę.

Nie zawsze to, iż wierzchowcowi trudno się przyzwyczaić do strzelania świadczy, że będzie kiepskim koniem "pod łuk". W istocie nasz "rekordzista", który na początku na widok łuku podniesionego powyżej biodra natychmiast startował cwałem i w miarę normalnie dało się z niego strzelać po pół roku, a różne drobne oznaki lęku udało się rozproszyć dopiero po półtora, jest teraz znakomitym koniem na pokazy, z całym spokojem galopując pośród tarcz rzucanych w powietrze, obracanych na kiju czy ciągniętych na linie.


Tekst ilustrują fragmenty filmiku 'praca z ziemi' (100MB)
(końcowe fragmenty) który można w całości ściągnąć TUTAJ
Film 'praca z ziemi'



Zacząć najlepiej od 5-10 minut pod koniec jazdy, kiedy koń już wyładował nadmiar energii i jest mniej skłonny do płoszenia się. Ćwiczenia z palcatem najlepiej wykonywać wpierw na znajomym mu i bezpiecznym, ogrodzonym padoku lub w hali, a pierwsze próby posługiwania się łukiem na kółku do lonżowania (zwłaszcza jeśli sami nigdy wcześniej nie strzelaliśmy z konia). Później, kiedy zwierzak oswoi się trochę z naszymi nowymi pomysłami, będzie można na nie wykorzystywać każdą wolną chwilę, zarówno na ujeżdżalni, jak i w terenie, aż w końcu przejść do jazd poświęconych głównie łucznictwu.
Przy każdym kolejnym ćwiczeniu obowiązuje jedna podstawowa zasada - konia nie można doprowadzić do paniki, powinno się powolutku stopniować wymagania. Jak tylko zacznie się mocniej denerwować, należy się nieco wycofać - nie przerywać, ale jeśli np. zataczamy koła palcatem wokół jego głowy, to zwolnić, cofnąć nieco rękę, pozwolić mu się uspokoić, a potem znowu delikatnie nacisnąć, starając się przesunąć granicę wrażliwości. Nie należy żałować czasu i iść na skróty - koń dobrze zapamiętuje, co go przeraziło, i najdłużej trwa zawsze poprawianie błędów.
Po każdym ćwiczeniu trzeba koniowi podziękować, pochwalić go bardzo wyraźnie, i zakończyć każdy trening jakimś pozytywnym akcentem; jeśli uda się szczególnie poprawnie wykonać jakiś wyjątkowo trudny dla konia element, warto nawet skończyć jazdę nieco wcześniej, aby nagrodzić go odpoczynkiem.
Oczywiście, po jakimś czasie ćwiczenie staje się powoli rutyną i nie musimy już za każdym razem okazywać szczególnego entuzjazmu, zawsze jednak lepiej jest pochwalić kilka razy bez szczególnej potrzeby niż o jeden raz za mało.
Bardzo istotne jest również to, że przy przyzwyczajaniu konia do różnych strasznych rzeczy nie może być mowy o karaniu go. Zwierzak jest już wystarczająco zestresowany sytuacją i jakakolwiek kara może to jedynie pogorszyć. Gdyby mimo całej naszej ostrożności przestraszył się i odskoczył, możemy najwyżej spokojnie go zatrzymać, wrócić na miejsce z którego uciekliśmy (to ważne), jakby nic się nie stało, i zacząć wszystko od nowa, delikatniej.

Pamiętajmy jeszcze, żeby NIE PŁOSZYĆ KONI INNYM JEŹDŹCOM; jeśli nie podzielają oni naszej pasji, najlepiej jest ćwiczyć samotnie; łuk jest na szczęście dość cichym urządzeniem i z odległości większej niż OKOŁO 50m nie wywołuje już raczej żadnej reakcji nawet zupełnie nieprzyzwyczajonego konia. Jeśli ktoś postronny przechodzi z koniem bliżej, uprzejmie będzie na chwilę przerwać strzelanie. W ten sposób życie towarzyskie stajni biec będzie bez zgrzytów.
Więcej na ten temat w rozdziale o bezpieczeństwie.

Hic sunt leones.

"Tutaj są lwy", jak można było odczytać na dawnych mapach ostrzeżenie przed terenem niezbadanym i niebezpiecznym.
W gwarze jeździeckiej w podobnym znaczeniu używa się terminu "tygrys", nazywając tak każdy przedmiot, do którego koń boi się podejść. Nie mówię tu o grząskim podłożu czy ciasnym miejscu, w które nie chce wejść, ale o jakimś konkretnym przedmiocie wywołującym niepokój. Zazwyczaj są to rzeczy w jakiś sposób wyróżniające się z otoczenia, nietypowe, na przykład biały plastikowy worek leżący na tle zielonego pobocza itp. Czasami zdarza się, że koń wyróżni z otoczenia coś dla nas zupełnie niepozornego i tego akurat zacznie się bać z sobie tylko wiadomych powodów (zapewne aby to zrozumieć, musielibyśmy być wyposażeni w równy końskiemu węch i słuch), ale częściej jeździec jest w stanie uważnie obserwując drogę przed sobą odgadnąć, co zwierzaka może przestraszyć.
Nawiasem mówiąc miłym zwyczajem jest informowanie jadących z tyłu "będzie tygrys po prawej", bo jeźdżcy na dalszych miejscach w zastępie mogą go nie widzieć.

Myślę, że możemy spokojnie założyć, iż szeleszczący jaskrawo kolorowymi piórami i niespodziewanie brzęczący cięciwą sprzęt łuczniczy będzie miał dużą szansę zostać modelowym wręcz przykładem tygrysa.

Ogólnie mówiąc, przy kontakcie z rozmaitymi strasznymi przedmiotami mamy trzy możliwe sytuacje:

  • tygrys (tarcza, człowiek z pękiem strzał etc.) jest obok konia, który stoi i boi się do niego podejść, odsuwa się od niego lub gwałtownie przyspiesza mijając go, ale w każdym razie koń może w jakiś sposób kontrolować odległość;
  • tygrys wskoczył na grzbiet koniowi (na przykład jeździec ma kołczan z hałasującymi strzałami), który nie może się od niego odsunąć, ponieważ im bardziej ucieka, tym bardziej tygrys go goni;
  • tygrys znienacka objawia swoją morderczą naturę, rzucając się koniowi do gardła, czyli na przykład spokojnie dotąd stojąca i całkowicie ignorowana tarcza trafiona strzałą wydaje głuchy odgłos i przewraca się.

Najlepszą sytuacją do spokojnych ćwiczeń jest ta pierwsza, ponieważ możemy kontrolować wiszące w powietrzu napięcie skłaniając konia do podejścia bliżej, zatrzymując go w jakiejś odległości i dając czas na oswojenie się lub w razie potrzeby pozwalając mu się odsunąć.

Sytuacja druga jest niemiła, może wystąpić błyskawiczna eskalacja: koń zaczyna uciekać, tygrys go goni, koń przyspiesza, tygrys też przyspiesza etc. aż w końcu wierzchowiec może wpaść na taki pomysł - na przykład zacznie strzelać "baranki" - którego już nie uda nam się wysiedzieć w siodle.
Na szczęście zazwyczaj nie dochodzi do takich dramatycznych scen; albo jeździec jedna ręką trzymający wodze a drugą przytrzymujący cholernego tygrysa skłoni konia do zwolnienia - wtedy okazuje się, że tygrys też zwolnił i sytuacja zaczyna się rozładowywać (tak byłoby najlepiej); albo też nasz jeździec stwierdzi, że sobie nie poradzi i udaje mu się pozbyć kotka odrzucając go na ziemię (gorsze rozwiązanie, ale i tak lepsze niż wylądowanie na ziemi).
Pamiętajmy, że zwierzak będzie uciekał OD tygrysa. Jeśli mamy go w ręku (na przykład wzięliśmy kołczan z płotu), możemy się spodziewać cofania lub czegoś w rodzaju kulawego ciągu bocznego. Jak już zapięliśmy nasz przykładowy kołczan na biodrze, to koń będzie raczej startował do przodu.

Tak czy inaczej nie jest to sytuacja, w której by się nam komfortowo pracowało, należy więc jej w miarę możliwości unikać, bardzo dokładnie przyzwyczajając konia do każdego elementu ekwipunku, zanim wsiądziemy z nim na siodło (czyli pracując w sytuacji pierwszej). Pamiętajmy przy tym, żeby wyczyniać z tym przedmiotem najdziksze rzeczy, ponieważ tygrysy to gatunek podstępny i potrafią zdradzać mordercze skłonności tylko w pewnych warunkach. Na przykład kołczan zupełnie spokojny w stępie może zacząć hałasować przy przejściu w kłus. Duze znaczenie ma też staranne sprawdzenie ekwipunku, ponieważ strzały ustawione pod złym kątem, które klepią zwierzaka po zadzie albo hałaśliwie zderzają się z końcem łuku wsadzonego do łubia mogą nam całkiem popsuć dzień.
Wszystkiego się oczywiście nie przewidzi, choć próbować trzeba. Miałem kiedyś takie zdarzenie, gdy koń dobrze już zaznajomiony z łukiem nagle wystartował pode mną z taką prędkością, że cudem tylko nie zrobiłem salta przez zad. Okazało się, że owszem, wcześniej długo (jak mi się wydawało - wystarczająco długo) trenowałem wyjmowanie łuku z łubia, ale z normalną prędkością - gdy za którymś razem zrobiłem to nieco szybciej, rozległo się szurnięcie zupełnie niepodobne do wcześniejszych odgłosów i to wystarczyło.

Sytuacja trzecia też do przyjemności nie należy, ale przynajmniej jeśli koń odskoczy, to tygrys zostanie z tyłu. Możemy teraz zmienić sytuację z trzeciej na pierwszą, spokojnie zatrzymując odskakującego konia i stopniowo skłaniając go do powrotu i obwąchania tygrysa, aby się przekonał, że nie ma się czego bać. Przy czym niektóre konie lepiej przytrzymać od razu, zanim się dobrze rozpędzą, natomiast inne szybciej się uspokajają, jeśli pozwoli im się odbiec kilka kroków i dopiero wtedy zaczyna zatrzymywać. Na przykład typowy hucuł bardzo rzadko ucieka bez opamiętania (w górach to niezdrowe), najczęściej po kilku-kilkunastu krokach sam się zatrzyma i obróci, sprawdzając co to właściwie było.
W tej kwestii starajmy się dostosować do charakteru konia.

Moim zdaniem błędem jest, jeśli spotkawszy na jeździe tygrysa ograniczymy się do przytrzymania, opanowania konia i pojedziemy dalej. W ten sposób każdy kolejny przedmiot będzie dla konia tak samo straszny. Jeśli jednak każdorazowo poświęcimy kilka minut na skłonienie konia do podejścia i obwąchania go, to stopniowo będzie on coraz mniej reagował na następne.

Jeśli chodzi o łucznictwo, to jesteśmy w tej komfortowej sytuacji, że wiemy, kiedy będziemy strzelać i możemy to z początku zaaranżować w sposób najmniej stresujący dla konia. To znaczy zaczynamy od strzelania do celu odległego i miękkiego, "cichego", który nie wywoła gwałtownej rakcji konia. Po strzale jedziemy jeszcze kawałek po prostej, po czym zawracamy i zbliżamy się aby obwąchać tkwiącą w nim strzałę (znowu sytuacja pierwsza). Tu jedna ważna uwaga: w żadnym wypadku nie skręcamy do tarczy natychmiast po strzale, bo jeśli się koń tego nauczy, to potem bardzo ciężko go oduczyć.
Po jakimś czasie konie też zaczynają się orientować, że uderzenie strzały nie jest całkiem niespodziewane, ale następuje po tym, jak jeździec napiął łuk (ten związek wcale nie jest z początku dla konia oczywisty, ponieważ nie potrafi on objąć koncepcji czegoś takiego jak "strzelanie") - i wtedy zazwyczaj już dość szybko przestaje reagować, bo najgorszy był nie sam tygrys, ale jego nagłe pojawienie się.
Stopniowo możemy strzelać z coraz mniejszej odległości i do coraz bardziej "hałaśliwych" celów. Nawet kiedy już całkiem się przyzwyczai, to jeszcze przez pewien czas podtrzymujemy zwyczaj podjeżdżania do tarczy, aż będziemy pewni, że zupełnie nie robi to na nim wrażenia.




To, co napisałem powyżej o przewidywaniu różnych sytuacji wymaga od jeźdźca pełnego opanowania. Jeśli przewidując jakiś kłopot zaczynamy się denerwować, napinać, to najlepsza droga aby zdenerwować również konia, i to jeszcze zanim w ogóle zobaczy tygrysa. Skutki łatwo przewidzieć.
Musimy być przygotowani na reakcję konia, ale oczekiwać na nią trzeba spokojnie, w rozluźnieniu. Narzucenie sobie takiego spokoju wymaga pewnego doświadczenia, ale pomóc w tym może miarowe, głębokie oddychanie. Dopóki pamiętamy o oddychaniu, dopóty pozostaniemy choć w pewnym stopniu rozluźnieni.
Jeśli wstrzymujemy oddech czekając, czy coś się stanie, to prawie zawsze się doczekamy.

Ćwiczenia początkowe z palcatem.

Zakładam, że dla większości koni palcat jest rzeczą dobrze znaną, możemy więc nie tracąc czasu zacząć z nim wyczyniać różne sztuki, a równolegle powoli, stopniowo przyzwyczajać wierzchowca do bardziej egzotycznych elementów wyposażenia.
Jeśli jakiś koń nie zna czegoś takiego jak palcat, bądź reaguje na niego źle, bojaźliwie, trzeba go potraktować jak każde inne straszne urządzenie.

Zanim weźmiemy się za przyzwyczajanie konia do użycia broni, zarówno łuku jak szabli czy lancy najlepiej jest moim zdaniem, rozpocząć od ćwiczeń z palcatem (ja akurat używam długiego bata ujeżdżeniowego).
Powody po temu są co najmniej trzy:

  • Po pierwsze, palcat mamy zazwyczaj pod ręką (wiele osób zawsze wsiada na konia z palcatem) i możemy się nim pobawić za każdym razem, kiedy mamy na jeździe kilka wolnych minut - a koniowi ten przedmiot jest znajomy. Ewentualne przypadkowe uderzenie konia lekkim i elastycznym palcatem może nas wprawdzie kosztować sporo czasu na odzyskanie jego zaufania, ale nie wyrządzi mu krzywdy.
  • Po reakcji konia na wymachiwanie palcatem możemy się wstępnie zorientować, czego możemy się spodziewać przy łuku.
  • Zaś po trzecie, wiele koni boi się palcata i kojarzy sobie z nim każdy inny przedmiot w ręku jeźdźca, czy będzie to łuk, strzała czy szabla. Najlepiej więc od razu oswoić najgorszego potwora.

Strach taki wynika tylko i wyłącznie z niewłaściwego używania palcata, powiedzmy wprost - z bicia nim konia. Ja często jeżdżę z długą ujeżdżeniówką i normalnie jej używam - kiedy potrzeba, uderzeniem tuż za łydką przypominam o jej działaniu. W przypadku wyjątkowo poważnej kłótni trzepnę również zwierzaka po zadzie. Mimo to jednak moje konie nigdy nie bały się palcata.
Jeśli jednak ktoś zamiast krótkiego, 'napominającego' uderzenia skrętem nadgarstka łapie palcat i bezmyślnie, z rozmachem okłada nim konia po zadzie (a już zwłaszcza jeśli robi to w sytuacji w ogóle nie wymagającej karcenia wierzchowca, rozładowując tylko swoją frustrację), to nic dziwnego, że koń będzie wpadał w panikę na widok tego urządzenia, zamiast traktować je z pozbawionym lęku szacunkiem, jak normalną pomoc jeździecką.
Poprzez dokładnie przemyślane i konsekwentne postępowanie - karcenie konia wyłącznie w koniecznych wypadkach i natychmiast po popełnionym 'przestępstwie' (koń nie zrozumie kary wymierzonej z opóźnieniem) powinniśmy wyrobić w koniu przekonanie, że jeśli nic nie zbroił, to nie ma powodu bać się świstu.
Z tego wynikają dwa ważne wnioski. Po pierwsze nie można używać uderzenia palcatem przy uczeniu konia czegoś nowego, a jedynie w przypadku odmowy lub opieszałego wykonania znanego już dobrze polecenia (co innego znaczące popukanie palcatem, wywołujące tylko dyskomfort). Musimy się dobrze (i szybko!) zastanowić, czy koń na pewno zrozumiał, czego od niego chcemy i czy sprzeciwia się z lenistwa, czy np. ze strachu. Tylko w takim przypadku użycie palcata jest sensowne, a zwierzak przyjmie je ze zrozumieniem.
Po drugie - gdyby zdarzyło się nam uderzyć konia przypadkiem, trzeba natychmiast przeprosić, rozmasowując to miejsce, uspokajającym tonem zapewnić, że jest 'dobrym koniem, dooobrym', jednocześnie powoli poruszając palcatem, żeby pokazać, jaki jest niegroźny - i mieć nadzieję, że choć częściowo zatrzemy wrażenie doznanej krzywdy; konie mają bardzo dobrą pamięć!

Zacznijmy, kiedy koń idzie sobie stępem, na dobrze mu znanej i bezpiecznej ujeżdżalni, najlepiej pod koniec jazdy, gdy wyładował już nadmiar energii i na płoszenie się nie będzie miał specjalnej ochoty.
Podczas wszystkich ćwiczeń trzymamy wodze jedną rąką, na początku na kontakcie, a w miarę postępów w nauce coraz luźniej, aż do swobodnej jazdy na luźnych wodzach. Jest to bardzo ważne przy łuku, gdyż przy strzelaniu potrzebne nam będą obie ręce, ale dobrze jest, jeśli również przy szabli czy lancy koń potrafi iść spokojnie nie 'pilnowany' wodzami.
Jeśli koń zacznie się denerwować i boczyć, nie możemy napinać od razu wodzy - należy zmniejszyć i spowolnić nasze ruchy i pozwolić mu się samemu uspokoić, dopiero potem ewentualnie delikatnie hamując i spokojnie wracając na miejsce, gdzie się przestraszył.
Oczywiście, może się zdarzyć, że przestraszymy naszego konia za bardzo, i trzeba będzie szybko skracać wodze i 'awaryjnie' hamować, ale taka sytuacja zawsze wynika z naszego błędu, z tego, że przycisnęliśmy go zbyt mocno.

Chwytamy palcat jak szablę (wodze w drugiej ręce) i zaczynamy nim poruszać. Najpierw powolutku zataczamy koła z boku, potem zaczynamy sięgać coraz dalej do przodu i do tyłu, w stronę łba i zadu, zakreślając koła w pionie i w poziomie.
Jeśli to toleruje (jeszcze raz przypominam, że trzeba ten proces rozłożyć w czasie, na kolejne jazdy), to zaczynamy oprócz tego gładzić go palcatem po łopatce, potem po szyi, zadzie, bokach a schylając się - po nogach. Z początku bardzo delikatnie, w miarę jak koń przestaje na to zwracać uwagę, coraz bardziej niedbale, trącając go czasami trochę mocniej (w przyszłości wielokrotnie zdarzy nam się zaczepić o zad czy szyję dolnym ramieniem łuku).
Gdyby zdarzyło nam się przypadkowo uderzyć konia, należy natychmiast przerwać, uspokoić go, pochwalić, pogłaskać, przy okazji rozmasowując miejsce uderzenia i w ogóle na wszelkie sposoby zapewnić go, że jest dobrym i kochanym koniem. Zaraz potem wracamy do ćwiczeń, zaczynając ostrożnie i powoli przechodząc do ćwiczenia, w którym przydarzył się nam niefortunny błąd.
Jak już pozwala nam ruszać palcatem, gdzie chcemy, powoli zaczynamy machać szybciej, aż do świstu.
A potem, jak już nie ma problemu w stępie, to w kłusie, galopie i w stój (stojący koń łatwo się denerwuje, zaczynać najłatwiej zawsze w stępie).
Nie zapomnijmy również co pewien czas zmienić ręki i 'odczulajmy' równo oba boki konia (palcat widziany lewym okiem może być zupełnie innym - i bardziej strasznym - palcatem, niż ten do którego prawe oko już przywykło ;-)
I jeszcze raz powtórzę - przy najmniejszych oznakach przestrachu obniżamy wymagania, cofając palcat i zwalniając ruch ręki, pozwalamy się koniowi odprężyć i dopiero wtedy ponawiamy próbę. Musimy bardzo uważnie obserwować (i co najważniejsze wczuwać się dosiadem - zdenerwowany koń wyraźnie się usztywnia) zachowanie zwierzaka i to ono musi nam dyktować tempo nauki.
Jeśli chodzi nam o przyzwyczajenie do łuku, można chwycić palcat lewą ręką w połowie (na wszelki wypadek trzymamy w tej ręce również koniec nieco wyluzowanych wodzy), wyobrazić sobie, że trzymamy majdan łuku i drugą ręką naśladujemy naciąganie i puszczanie cięciwy.
Warto zresztą puścić wodze nie tylko koniowi, ale i wyobraźni, wykonując z tym palcatem wszystko, co tylko przyjdzie nam do głowy - przekładać za plecami, położyć koniec między uszami konia itd. etc. zawsze najpierw delikatnie, powoli i ostrożnie, a później z coraz większą nonszalancją.
Jeśli już świstanie palcatem nie robi na zwierzaczku wrażenia, możemy zacząć najpierw lekko trącać, a potem coraz mocniej uderzać gałęzie mijanych krzewów, przydrożne badyle, stojak przeszkody czy po prostu ogrodzenie padoku (od konia zależy, czy bardziej będzie się bał uderzeń zadawanych wysoko, koło jego głowy/zadu czy nisko, w pobliżu nóg. Nie dajcie się zaskoczyć, nawet jeśli jest spokojny przy jednych ciosach, może się przestraszyć drugich. To samo dotyczy prawej/lewej strony).
Do najtrudniejszych ćwiczeń z palcatem należą ciosy zadawane znienacka - ot, zauważamy stępując po jeździe jakąś dogodnie ustawioną gałązkę, łapiemy za palcat i walimy bez ostrzeżenia; oraz uderzanie po cholewach. Wykonuje się to w ten sposób, że odstawiamy nogi od boków konia i trzymanym w wyciągniętej ręce palcatem z rozmachem okładamy się na zmianę po lewej i prawej łydce, chronionej cholewą buta czy czapsem, przenosząc palcat wysoko nad sobą (i bardzo, ale to BARDZO uważając, żeby na pewno trafić sobie w łydkę, a nie w bok konia).
Doprowadzenie do tego, żeby koń zachowywał się całkowicie spokojnie w obu powyższych sytuacjach wymaga sporo cierpliwej i systematycznej pracy.

Celem jest takie przyzwyczajenie konia do naszych osobliwych poczynań, żeby w każdym chodzie pozwalał nam wykonywać najdziksze wymachy idąc spokojnie i w rozluźnieniu, zarówno na kontakcie, jak i na luźnej wodzy.

Oswajanie tygrysów.

Na koniec naszych ćwiczeń wstępnych możemy zastąpić palcat strzałą, łukiem (czy szablą albo lancą) i powtórzyć wszystkie wymachy posługując się tym inaczej wyglądającym przedmiotem. Wpierw jednak każdy taki nowy, niepokojący przedmiot powinniśmy dać koniowi do obwąchania - trudno bowiem o dalszą pracę, jeśli zaczynamy od tego, że koń boi się podjechać do tej rzeczy aby jeździec mógł ją podnieść lub odskakuje, kiedy ktoś ją jeźdźcowi chce podać. Ten etap powinniśmy mieć już za sobą, nim w ogóle pomyślimy o pracy w siodle.
Stoimy przed koniem i spokojnie wyciągamy w jego stronę rękę np. z łukiem. Jeśli zdradza zaniepokojenie, cofnijmy rękę, pozwólmy mu się uspokoić i wyciągnijmy ją z powrotem tak samo daleko. Jeśli tym razem stoi spokojnie, znowu cofnijmy rękę i ponownie ją wyciągnijmy, tym razem odrobinę dalej. Nie możemy przy tym trzymać konia - jeśli postępujemy spokojnie i powoli, to nie będzie uciekał, ale musi wiedzieć, że może się w każdej chwili cofnąć. Najlepiej robić to na zamkniętym kółku, puszczając konia luzem. Może się wtedy odsuwać ile chce, a i tak daleko nam nie ucieknie. Zatrzymujemy go metodą opisaną w rozdziale o pracy z ziemi i pokazujemy nasz łuk. Jeśli zacznie się cofać, stajemy i spokojnie czekamy aż się zatrzyma. Na otwartym terenie jest to bardziej kłopotliwe - musimy trzymać konia luźno za uwiąz lub wodze. Jeśli zacznie się cofać, chowamy przedmiot za plecy, stoimy, dopóki uwiąz się nie napręży, i zaczynamy iść za cofającym się koniem, starając się w miarę możliwości nadążyć i go nie hamować (uwiąz służy tylko do tego, aby powstrzymać konia przed obróceniem się do nas tyłem i ucieczką galopem. Cofanie jest dla konia niewygodne i szybko mu się znudzi). Im swobodniej będzie się czuł, tym szybciej się zatrzyma.
Na zmianę wysuwając nieznany przedmiot coraz dalej i cofając go, cierpliwie oswajamy konia z jego widokiem. W końcu wyciągnie nos i zacznie go obwąchiwać. Pozwalamy mu dobrze się z nim zaznajomić, po czym końcem łuku delikatnie głaszczemy konia po nosie. Na każdą oznakę zaniepokojenia przestajemy i ponownie podtykamy go do obwąchania. Powoli przechodzimy do głaskania końcem łuku z boku po szyi, po łopatkach i coraz dalej do tyłu, bo bokach i zadzie. Kiedy możemy już głaskać konia po całym ciele a on (nie trzymany!) stoi spokojnie, możemy przejść do wymachów obok i nad koniem a gdy i to nie sprawia mu problemów dosiąść go i zacząć wymachy z góry, tak jak to ćwiczyliśmy z palcatem. Jeśli z każdym nowym przedmiotem trzymamy się identycznej procedury, koniowi nasze poczynania stają się znajome i proces ten trwa coraz krócej.

Nawet gdy koń przyzwyczaił się do obecności danego przedmiotu wokół siebie, to niekoniecznie będzie go tolerował z tyłu nad sobą - w miejscu, z którego taka podstępna rzecz może łatwo skoczyć mu na kark i przegryźć kręgosłup. Dlatego z ziemi trzeba szczególnie dużo uwagi poświęcić odczulaniu grzbietu i szyi konia a wsiadając po raz pierwszy z nowym przedmiotem zachować umiar i poruszać nim na początku powoli, stopniowo sprawdzając reakcję konia - nawet jeśli z ziemi nie mieliśmy żadnych problemów.
Bywa zresztą różnie, ponieważ niektóre konie, zwłaszcza te nawykłe do jeżdżenia np. z szablą czy podobnych zabaw, reagują dokładnie odwrotnie - wręcz się odprężają, gdy już jeździec ujmie niepokojący przedmiot w rękę. Często widzieć można konia, który odsuwa się od pomocnika podającego wiązkę strzał a uspokaja się, gdy jeźdźcowi wreszcie uda się ją uchwycić. Zwierzaki takie zdają się mówić - "ach, no tak, to wcale nie jest straszne, to po prostu jakaś nowa rzecz, którą ten siedzący na mnie będzie teraz wymachiwał. Cóż, niech się chłopina bawi jak chce, mnie nic do tego".
No tak, jeszcze raz się potwierdza, że koń to nie rower - w pracy z nim trzeba reagować elastycznie i dostosować się do zachowania zwierzaka a nie trzymać się gotowego schematu.

Jeśli wcześniej okazaliśmy dostatecznie dużo cierpliwości z palcatem, przyzwyczajenie do wymachów z siodła powinno się udać szybko i bez problemów. Zawsza warto przy tym wymyślać sposoby na stopniowanie wymagań. Gdy bierzemy strzałę, to na początku tylko jedną i wymachujmy najpierw grotem, a kolorowymi piórami dopiero potem. Lancą - najpierw bez proporczyka itd.

oswajanie ze strzałami   2000kb film

Wymachiwanie pękiem strzał gdy stoimy obok konia trzeba szczególnie dokładnie przećwiczyć, bo potem wielokrotnie będziemy zsiadać i trzymając konia jedną ręką drugą wyciągać strzały z tarczy (to wariant optymistyczny - częściej z ziemi obok tarczy... :-) albo ktoś będzie podchodził i podawał nam cały pęk.
Zwierzak, który się w takiej chwili płoszy i odsuwa stwia nas w bardzo kłopotliwej sytuacji.

W przypadku łuku dodatkowym ćwiczeniem jest coraz mocniejsze szarpanie za cięciwę - zaczynamy od cichego brzęknięcia trzymając łuk przy sobie, i powoli dochodzimy do tego, żeby cięciwa mogła dźwięczeć głośno tuż przy końskim uchu.
UWAGA! Mówię tylko o 'graniu' na cięciwie, szarpaniu jej jak struny.
Z łuku nigdy nie można strzelać 'na sucho', czyli napiąć i zwalnić cięciwę bez założonej strzały!

oswajanie z łukiem   1360kb film

Oczywiście możemy mieć do czynienia z takimi tygrysami, które są za duże, żeby je można było podtykać koniowi pod nos, albo wręcz są umocowane na stałe. Powiedzmy wielka mata łucznicza na stojaku. Skoro więc góra nie zechce przyjść do Mahometa, to Mahomet musi się pofatygować do góry.
Sytuacja, w której to koń ma podejść do stacjonarnego obiektu jest odrobinę trudniejsza niż gdy sami kontrolowaliśmy odległość zbliżając się i oddalając od niego, w dodatku zazwyczaj robimy to na mniej lub bardziej otawrtym terenie, nie na zamkniętym kółku - a więc raczej pracując z koniem na luźnym uwiązie (patrz praca z ziemi - spacery).
Poza tym nie do się takim przedmiotem pogładzić go po ciele i "odczulić" całkowicie. Możemy więc tylko wykorzystać wpojony nawyk podążania za nami i skłonić konia do stopniowego zbliżenia się do tygrysa.
Zacznijmy od tego, że pokazując koniowi podejrzany obiekt przechodzimy koło niego kilkakrotnie w takiej odległości, aby mógł go sobie bezpiecznie obejrzeć a jeśli to możliwe, kilkakrotnie go okrążamy. Kiedy nasz zwierzak już się trochę oswoił z tematem, płynnym łukiem skręcamy w kierunku tygrysa i spokojnie podchodzimy do niego, idąc niezbyt szybko, ale tak pewnie, jakby nam nigdy do głowy nie przyszło, że mógłby odmówić podejścia. W idealnym przypadku koń zbliży się ostrożnie na tyle blisko, że wyciągnowszy szyję będzie mógł obwąchać dany przedmiot. W tym momencie reszta to już właściwie formalność. Kiedy już się nawęszy do woli, cofamy go i jeszcze kilkakrotnie skłaniamy go do podejścia, a na koniec przeprowadzamy go wielokrotnie obok tego przedmiotu w ten sposób, żeby mijał go z różnych stron niemal się o niego ocierając.
Oczywiście wszystko to można przeprowadzić również siedząc w siodle - który sposób jest łatwiejszy, to już zależy od konkretnego konia. Siedząc w siodle łatwiej go co prawa skłonić do ruchu naprzód, ale z kolei często czuje się bardziej niepewnie, niż podążając naszymi śladami (wtedy - mysli sobie koń - jakby co, tygrys zeżre najpierw szefa... to ryzyko związane ze stanowiskiem...).

Teoretycznie koń mający do człowieka pełne zaufanie powinien podejść za nami do tygrysa bez problemu. W praktyce bywa oczwiście różnie, to znaczy albo podejdzie, albo też w pewnym momencie wrośnie kopytami w ziemię, bądź nawet zacznie się cofać. Dwa największe błędy w sytuacji to ciągnięcie konia i karanie go. Cignięcie za uwiąz nigdy nic dobrego nie przynosi, zwłaszcza jeśli przy okazji człowiek obróci się przodem do konia i popatrzy mu w oczy. Nie dość, że stały, tępy nacisk uwiązu wywołuje odruchowy opór, to popatrzenie wprost na niego jest oczywistym sygnałem nakazujacym zatrzymanie się, a nawet cofnięcie. I jak ma biedactwo w tej sytuacji iść naprzód?
Podobnie karanie, które w tym momencie tylko zwiększy panikę konia. Trudno kogoś uspokoić karząc go - jak już się uspokoi i wtedy nie będzie chciał wykonać naszego polecenia, a, to wówczas można rozważyć lekkie skarcenie, ale dopiero wówczas i tylko lekkie, żeby nie nadwyrężać zszarganych nerwów wierzchowca.

Jeśli koń zacznie się cofac, to nie hamujmy go, tylko obróćmy się do niego przodem, ale ze wzrokiem opuszczonym, nie patrząc mu w oczy tylko gdzieś na pierś i jeśli już nie starczy nam długości uwiązu na luzowanie, to pójdźmy za nim. Uwiązem kontrujemy tylko gdyby koń zamiast cofać chciał się odwrócić i uciec galopem - utrzymujemy przód konia w naszą stronę. Ponieważ cofanie się jest dla niego dość męczące, po najdalej kilku krokach powinien się zatrzymać. Teraz wracamy do naszej zwykłej pozycji do prowadzenia tuż przed nosem konia, obracamy się do niego bokiem i cierpliwie czekamy, aż się uspokoi.

Podobnie, jeśli nie cofał się, a tylko zatrzymał i stanowczo nie ma ochoty iść dalej, to obracamy się do niego bokiem i pozwalamy mu się przez chwilę odprężyć. Warto przy tym położyć wolną od uwiązu dłoń na szyi konia i rozmasować napięte mięśnie, aby w tym odprężeniu pomóc (patrz następny fragment "kontakt ze zwierzem").

Po krótkiej chwili na opanowanie nerwów skłaniamy konia do dalszego ruchu. Ocena, jak długo warto odczekać jest rzeczą dość trudną i wymagającą doświadczenia. Cierpliwie czekamy, dopóki koń prycha i przesuwając głowę w górę i w dół ogląda tygrysa pod różnymi kątami, ale jak tylko się uspokoi przystępujemy do dalszej pracy. Czekając zbyt długo dopuszczamy do tego, aby koń rozproszył uwagę, którą powinien koncentrować na nas, jako na prowadzącym.

Ponownie obracamy się do niego tyłem (ewntualnie obserwując go kątem oka, ale nie obracając głowy wprost na niego) i pociągamy lekko za uwiąz do przodu - nie ciągniemy, tylko lekko pociągamy i odpuszczamy.
Działanie to w miarę potrzeby można wzmocnić wyciągając wolną rękę do tyłu i pukając w zad konia końcem uwiązu - tak jak mówiłem, kiedy już koń nam się trochę odprężył, możemy go skarcić za odmowę wykonania polecenia. Ale delikatnie, odradzał bym jakiekolwiek szarpanie lub mocniejsze uderzanie, ponieważ w tej wciąż delikatnej sytuacji można łatwo wpędzić zwierzaka z powrotem w panikę.
Możemy spróbować ruszyć nie wprost do przodu, ale nieco w bok; koniowi nie jest wtedy tak łatwo zaprzeć się, jak przy pociągnięciu do przodu.

Po krótkiej przerwie na odprężenie i obejrzenie tygrysa próba ruszenia do przodu bardzo częśto się udaje - koń to zwierzę, które potrafi całkiem rozsądnie pomyśleć, jeśli tylko skłonimy go do myślenia zamiast odruchowej ucieczki.
Natomiast jeśli się nie udaje (albo znamy konia na tyle, że wiemy z góry, że się nie powiedzie), to nie ma sensu się z koniem szarpać i próbować go ruszyć na siłę. Skoro nie chce do przodu, to uruchomimy go na wstecznym...

Działamy w sposób, który nazywam huśtawką - czyli podobnie jak rozpędzając huśtawkę cofamy się po to, żeby nabrać impetu do ruchu naprzód, potem znowu w tył i tak dalej.
Obracamy się przodem do konia, zniżamy wzrok na jego pierś i pociągając (nie ciągnąc!) za uwiąc skłaniamy go do cofnięcia kilka kroków, po czym zatrzymujemy się, obracamy do konia tyłem i od razu ruszamy naprzód. Idziemy kilka kroków do przodu, zatrzymujemy i znowu cofamy. Idealnie byłoby zatrzymać konia odrobinę wcześniej, niż on sam pomyśli o zatrzymaniu się w obawie przed tygrysem. Wyczucie odpowiedniego momentu to najtrudniejsza część tej metody - jeśli nie jesteśmy pewni, to zawsze lepiej zatrzymać trochę za wcześnie.
Ruch w tył i w przód powtarzamy kilkakrotnie, za każdym razem wymagając od konia szybszej reakcji i staranniejszego wykonania, coraz ostrzej reagując krótkimi, stanowczymi pociągnięciami za uwiąz gdy nie nadąża za naszym ruchem. Naszym celem jest skoncentrowanie całej uwagi konia na nas, na wykonywaniu naszych poleceń.
W momencie gdy takie skupienie uzyskamy, ruszamy po raz kolejny do przodu i tym razem już się nie zatrzymujemy, tylko pewnym krokiem podchodzimy do tygrysa. Często koń nawet nie zauważy, kiedy się przy nim znajdzie!
Jeśli do tygrysa jest daleko i obawiamy się, że koń po drodze będzie miał czas znowu zacząć kombinować, możemy to podzielić na etapy. Dwa kroki w tył, cztery do przodu, trzy kroki w tył etc.

Oczywiście im lepiej przećwiczyliśmy cofanie przy pracy z ziemi, tym łatwiej idzie nam teraz.




Na koniec trzeba jeszcze wspomnieć o takich strasznych przedmiotach, które mogą zrobić coś niespodziewanego, gdy koń do nich podchodzi. Może to być na przykład duża, słomiana mata chwiejnie ustawiona na stojaku, która może spaść jeśli koń dotknie jej pyskiem przy obwąchiwaniu. Inny przykład to siatka do wyłapywania strzał, którą aby dobrze działała musi wisieć dość luźno i jeśli wiatr zawieje akurat gdy podchodzimy do niej z koniem może być wesoło.
W pierwszym przypadku musimy po prostu przytrzymać konia uwiązem, tak aby mógł ją obwąchać tylko z pewnej odległości, bez dotykania (w ogóle w przypadku niektórych koni rozsądne może być trzymanie ich w PEWNEJ odległości od słomianych mat, niezależnie od ich stabilności. Widziałem już parę razy zwierzaka który najpierw przerażony omijał słomiankę szerokim łukiem, a jak tylko nakłoniliśmy go do podejścia i zorientował się że jest to coś JADALNEGO, natychmiast rzucał się na nią z paszczą i wyszarpywał wielki kawał).
Mając do czynienia z przypadkiem drugim, czegoś latwo powiewającego i/lub szeleszczącego nie mamy niestety wpływu na wiatr. Zgodnie z prawem Murphy'ego powieje akurat w najmniej dogodnym momencie. Bezpiecznie będzie poprosić kogoś, aby stanął przy siatce i gdy zbliżamy się z koniem stale, lekko nią poruszał. Skłonić konia do podejścia będzie co prawda trudniej, ale skoro będzie już widział, że to coś może się poruszać i szeleścić, to ewentualne mocniejsze poruszenie od wiatru nie zaskoczy go jakoś szczególnie.

"Kontakt ze zwierzem".

Określenie to pojawiło się kiedyś na "żurawiejkach" w zupełnie innym kontekście (to długa historia...) ale zaadoptowałem je sobie dla opisania sytuacji w której czujemy napięcie mięśni konia i możemy na tej podstawie łatwo wnioskować o napięciu w jego psychice.
Stojąc obok konia kontakt ów możemy nawiązać położywszy dłoń płasko na jego skórze, najlepiej tam, gdzie pod spodem przebiegaja duże grupy mięśni. Szczególnie dogodnym miejscem jest nasada końskiej szyi i łopatki, jako że ustawienie głowy i szyi zazwyczaj bardzo wyrażnie ukazuje emocje konia, ale nerwowe napięcie można "odebrać" także w innych miejscach, na przykład na zadzie. Przy odrobinie wprawy możemy rozpoznać, czy mięśnie konia są spięte a jego ruchy nienaturalnie sztywne.
Co ważne kontakt ze zwierzem działa w obie strony, to znaczy rozmasowując napięte mięśnie możemy do pewnego stopnia spowodować uspokojenie i odprężenie konia. Oczywiście nie działa to w ten sposób, że wystarczy pogłaskać konia, żeby się od razu uspokoił, to nie jakiś magiczny przełącznik, ale naprawdę bardzo pomaga, zwłaszcza w połączeniu z kilkoma słowami wypowiedzianymi spokojnym, miękkim tonem.

Siedząc na grzbiecie konia "kontakt ze zwierzem" mamy zapewniony automatycznie, bo każdy w miarę doświadczony jeździec wyczuwa napięcie konia dosiadem, nawet poprzez siodło (nie mylić z "jechaniem na kontakcie"!). Wystarczy zwracać na to uwagę.
W dodatku chcąc pogłaskać i rozluźnić napięte mięśnie konia najlepsze miejsce, czyli nasadę szyi mamy wtedy dosłownie pod ręką.

Nawiasem mówiąc budowa konia w ogóle jest z punktu widzenia jeźdźca bardzo przemyślana. Na przykład jeśli podajemy mu do paszczy kawałki jabłek, to zaraz obok mamy grzywę, w którą możemy potem wytrzeć ręce. Takich logicznych rozwiązań jest w tym zwierzaku więcej - nauczmy się z nich korzystać...

Ćwiczenia z piłką.

- O, tak - rzekł Tygrys - to są bardzo dobrzy fruwacze.
Tygrysy to są okropnie dobrzy, strasznie dobrzy fruwacze.
- Oo... - powiedziało Maleństwo. - A czy one umieją tak dobrze fruwać, jak Sowa?
- Tak - odparł Tygrys - tylko że one nie chcą.
- A dlaczego nie chcą?
- No, bo jakoś nie chcą.

A.A.Milne 'Chatka Puchatka'



Niezwykle pożytecznym ćwiczeniem i to zarówno dla jeźdźca jak i dla jego wierzchowca są zabawy z piłką. Nie musi to zresztą być akurat piłka, zwinięty w kłąb worek czy mała piankowa tarcza-rzutek też będą dobre, w każdym razie taki tygrys, który rzucony pofrunie tam gdzie chcemy. a w razie czego odbije się miękko od konia.
Po przyzwyczajeniu zwierzaka jak do każdego innego osobliwego przedmiotu zaczynamy siedząc w siodle przerzucać się piłką z pomocnikiem stojącym na ziemi. Oczywiście na początku delikatnie, z małej odległości i tylko w bok, a potem wprowadzamy rzuty z coraz dalszych odległości (bez przesady, kilka metrów wystarczy, nie ćwiczymy koszykówki...) i w różnych kierunkach. Podobnie mogą rzucać do siebie jeźdźcy na dwóch a potem na kilku koniach, w róznych chodach.
Jest to znakomity trening zarówno dla wierzchowca, który przyzwyczaja się do latających w powietrzu przedmiotów ale i dla jeźdźca, któremu daje swobodę w obracaniu się w siodle w różne strony i w różnych chodach, nieocenioną później przy strzelaniu w różnych kierunkach.

Przy uzyciu piłki można też robić różne inne zabawy:

  • dwie osoby mogą porzerzucać się piłką obok konia a następnie nad jego grzbietem;
  • można rzucać piłkę specjalnie tak, żeby delikatnie odbiła się od boku konia;
  • turlać ją obok konia a potem tak, aby przetoczyła mu się pod brzuchem;
  • potoczyć ją w stronę konia, żeby odbiła mu się od nogi (to jedno z wredniejszych ćwiczeń, bardzo trudno jest nauczyć konia, aby stał przy tym spokojnie!);
  • wjeżdżanie na piłkę, tak aby koń nad nią przeszedł lub odbił nogą.

Te ostatnie ćwiczenia przydają się zwłaszcza jeśli zamierzamy w przyszłości strzelać do rzutków lub grać w mogu.
Nawiasem mówiąc, kula do mogu ze swoim wiklinowym szkieletem obszytym płótnem nie jest najodpowiedniejszym urządzeniem do ćwiczeń, podobnie jak każdy inny przedmiot w którym noga konia może uwięznąć. Krzywdy mu to oczywiście bezpośrednio nie zrobi, ale koń może spanikować z trudnymi do przewidzenia skutkami.

Pamiętajmy tylko, że o ile w rzucanie i łapanie piłki siedząc w siodle możemy się bawić dowolnie długo (wierzchowca nie powinno obchodzić, co jeździec na nim robi), o tyle pozostałe ćwiczenia koń powinien tolerować, ale raczej ich nie polubi, dawkujmy je więc bardzo ostrożnie, żeby się nie zniechęcił.

Inne techniki oswajania z tygrysami.

Oprócz przedstawionego powyżej stopniowego przyzwyczajania metodą 'dwa-kroki-do-przodu-jeden-w-tył' istnieją również inne techniki opanowywania końskiego strachu, określane często jako zanurzanie.
Wykorzystuje się w nich ciekawy mechanizm psychologiczny, który powoduje, że jeśli nie damy koniowi możliwości ucieczki przed czymś wywołującym strach (zmusimy go do 'zanurzenia się' w powodującą strach sytuację), to gdy tylko przekona się on, że nie dzieje się mu żadna krzywda potrafi błyskawicznie (w ciągu kilku minut) przywyknąć i przestać się tym czymś przejmować.
W praktyce wygląda to tak, że np. zamykamy konia na niewielkim wybiegu i zaczynamy tuż obok hałasować. Koń zacznie się bać, ale nie ma możliwości ucieczki, może tylko biegać w kółko, a my nie przestajemy go straszyć. Po pewnym czasie do jego ogarniętego paniką łba dotrze zadziwiająca myśl, że tak naprawdę nic złego mu się nie dzieje i niemal tak samo szybko, jak się spłoszył, potrafi się uspokoić.
Jeszcze bardziej spektakularne efekty daje całkowite unieruchomienie konia - zwierzak pozbawiony możliwości biegania w kółko czy szarpania się 'nie potrafi' wpaść w panikę, jest niejako zmuszony do biernego obserwowania i logicznej oceny sytuacji (konie potrafią całkiem logicznie myśleć, ale bardzo rzadko z tego korzystają - miliony lat ewolucji nauczyły je, żeby najpierw uciekać, a potem dopiero ewentualnie się zastanawiać. Nam zależy na odwróceniu tej kolejności).
Nawiasem mówiąc, wynika z tego, że wiele potępianych obecnie technik tak zwanego 'łamania' koni ma solidne psychologiczne podstawy (oczywiście, nie wszystko da się w ten sposób usprawiedliwić. Prawdziwych rzeźników rzeczywiście 'łamiących' konie też nigdy nie brakowało).

No dobrze, więc dlaczego nie pójść tą drogą? Problem z metodami 'zanurzania' polega na tym, że jeśli już zaczniemy, nie możemy przerwać. Przestać 'straszyć' konia możemy dopiero wtedy, kiedy całkowicie się odpręży - inaczej uraz psychiczny może mu zostać na resztę życia. Jeśli przerwiemy za wcześnie mechanizm zadziała logicznie: 'przestraszyłem się, chciałem uciec, udało się - już mnie nie straszą!'. Jasną jest rzeczą, że przy następnej podobnej sytuacji zwierzak będzie znowu uciekał.
Z drugiej zaś strony jeśli nie przerwiemy 'straszenia', może się okazać, że czegoś nie przewidzieliśmy, źle wybraliśmy miejsce albo nie doceniliśmy możliwości spanikowanego konia i zrani się on, usiłując uciec.
Poruszamy się więc na cienkiej granicy między urazem psychicznym a fizycznym.

Przy metodzie stopniowego przyzwyczajania margines błędu jest znacznie szerszy. Że wymaga to więcej czasu - a gdzie nam się śpieszy?

Ćwiczenia z kompletem sprzętu łuczniczego.

Przechodząc do ćwiczeń z kompletnym sprzętem łuczniczym, powinniśmy mieć za sobą trening z palcatem a potem łukiem i strzałami, który opisywałem powyżej, a nasz koń powinien być również przyzwyczajony do pracy z ziemi oraz mieć opanowane przynajmniej podstawy kierowania samym dosiadem, bez wodzy.
My sami zaś potrafimy już w miarę sprawnie strzelać pieszo.

Musimy przyzwyczaić konia kolejno do trzech sytuacji:

  • naszego wyglądu z łukiem, kołczanem, łubiem i strzałami oraz odgłosów, jakie ten sprzęt wydaje, gdy chodzimy dookoła konia, wsiadamy i siedzimy w siodle,
  • wypuszczenia strzały i jej trafienia w cel, gdy stoimy obok konia,
  • manipulowania łukiem i strzałami oraz strzelania, gdy siedzimy na koniu.

Oczywiście, można po prostu wdrapać się na konia i zacząć strzelać bez tej procedury wstępnej i często, jeśli koń ma do nas zaufanie i jest z natury spokojny, to się doskonale uda.
Jednak po co mamy ryzykować spłoszenie przy pierwszych strzałach i zniechęcenie konia? Jeśli tak się stanie, odzyskanie zaufania potrwa mnóstwo czasu. Nawet kiedy już zwierzak nie będzie się zrywał do cwału przy każdym strzale, może mu pozostać trudny do wykorzenienia nawyk lekkiego przyspieszania w momencie, gdy kątem oka widzi napinany łuk - a jest to wyjątkowo irytujące, jeśli zamierzamy nie tylko wypuścić strzałę, ale jeszcze w coś trafić i potrzebujemy możliwie stabilnej pozycji. Lepiej podejść do nauki spokojnie i systematycznie.

Oczywiście najpierw musimy przyzwyczaić zwierzaka do nowych przedmiotów w sposób opisany juz powyżej. Mimo to pojawiając się przed koniem obwieszeni kompletem sprzętu - łukiem w łubiu i kołcznem pełnym strzał - możemy go nieźle zdziwić, nawet jeśli wcześniej poznał i obwąchał każdy przedmiot z osobna. Teraz bowiem nie dość, że te rzeczy występują razem, to jeszcze mamy je poprzywieszane z różnych stron i obracając się, a to machniemy opierzeniem z jednej, a to pukniemy konia końcem łuku z drugiej. Proponował bym więc zacząć od pustego kołczana i łubia, dopiero potem dobierać po jednej strzale, w końcu wziąć łuk w rękę a dopiero na samym końcu próbować nosić łuk w łubiu. Szczególnie przy pierwszych próbach wsiadania na konia warto mieć sam pusty sajdak (ten zakładamy przed wsiadaniem, zapinanie go w siodle jest bardzo niewygodne), a pozostałe gadźety niech ktoś nam stopniowo poda, gdy już będziemy siedzieli bezpiecznie w siodle. Inaczej akurat w momencie gdy przenosimy nogę nad grzbietem konia łuk stuknie go w jeden bok a strzały równocześnie zaszeleszczą przy drugim - i wtedy zacznie się polka-galopka...

Dobrym pomysłem jest założenie sajdaka już do czyszczenia konia. Wtedy koń zapoznaje się z nim w toku zwykłych, codziennych czynności a przy okazji my też uczymy się sprawnie poruszać, nie zaczepiając o wszystko dookoła.
Pod warunkiem jednak, że obrządzamy konia w otwartym miejscu, przy koniowiązie, a nie w zamkniętym boksie, w którym nie ma się gdzie odsunąć, gdyby przypadkiem się przestraszył.

Chciałbym w tym miejscu jeszcze raz mocno podkreślić znaczenie dobrego dopasowania sprzętu. Bądźmy bardzo ostrożni, jeśli przy nauce konia posługujemy się nowym, niewypróbowanym sajdakiem. Zmiana długości rzemienia o kilka centymetrów może zdecydować, czy wiszące na nim łubie spoczywa grzecznie przy naszej nodze, czy też przy każdym foule galopu z rozmachem klepie konia po słabiźnie.

Największych problemów spodziewałbym się jednak ze strzałami telepiącymi się w kołczanie. Konie raczej nie lubią tego dźwięku, który w dodatku gdy przyspieszają, żeby się od niego odsunąć, zaczyna je 'gonić' i to coraz głośniejszy.
Po wstępnym zapoznaniu się z kołczanem i strzałami warto więc zająć się ich oswajaniem w ruchu. Puszczamy konia stępem po kółku (patrz: praca z ziemi), podczas gdy sami chodzimy z kołczanem najpierw po małym kole w środku, daleko od konia, ale cały czas równolegle z nim, potrząsając kołczanem. Jeśli koń przyspiesza, to my też (ponieważ idziemy po kole o wiele mniejszym niż on, nie ma żadnych problemów żeby za nim nadążyć), kiedy zwalnia, my również zwalniamy, zachowując stałą pozycję względem niego. Jak mu się już znudzi i zacznie iść równo, powoli powiększamy swoje kółko, zbliżając się do niego tak, aby iść albo na dalszych etapach biec (w kłusie czy nawet, jeśli nam kondycja pozwala w galopie) tuż przy jego łopatce, cały czas starając się równomiernie hałasować strzałami. Po takim treningu (na obie strony!) nie powinno już być żadnych problemów w siodle.

hałasowanie strzałami.

Kołczan kołczanowi oczywiście nierówny. Na filmie pokazany jest akurat dość nietypowy dla łucznictwa konnego kołczan na plecy, w którym strzały telepią się bardzo mocno. Równie hałaśliwe potrafią być rozmaite kołczany tzw. zamknięte (o różnych rodzajach kołczanów patrz odpowiedni rozdział o sprzęcie), zawieszane u pasa. Dużo mniej irytujący dla konia jest kołczan otwarty bez przedzielników, w którym strzały tylko lekko ocierają się o siebie opierzeniem i wreszcie najspokojniej zachowują się kołczany z oddzielnymi miejscami na każdą strzałę.
Jednak nawet jeśli na co dzień używać będziemy modelu "cichego", to i tak w treningu powinno się zwierza przyzwyczaić do chrzęstu wiązki strzał, bo inaczej cóż z niego za koń bojowy?
A takowy powinien ;-) wyglądać jak następuje:

Drze kopytami ziemię, dumny ze swej siły,
wybiega na spotkanie zbrojnych.
Drwi z trwogi i nie lęka się,
i nie ustępuje przed mieczem.
Na nim CHRZĘŚCI KOŁCZAN,
błyszczy oszczep i dzida.

księga Hioba 39, 21-23



Teraz przyzwyczaić musimy naszego konia do samego strzału z łuki i do efektu trafienia strzały w cel.

Przez żołądek do serca, czyli strzelamy, podczas gdy koń się pasie.

Wstępnie możemy konia oswoić ze strzelaniem w ten sposób, że stawiamy wiadro z kolacją czy wiązkę siana na padoku lub po prostu pozwalamy koniowi swobodnie skubać trawę, a sami stajemy w pewnej odległości od konia i strzelamy w cel odległy o kilka metrów od nas (oczywiście w przeciwną stronę niż stoi koń i pamiętając o tym, gdzie poleci strzała, jeśli nie trafimy). Jak skończy jeść, podprowadzamy go, żeby sobie obwąchał sterczące strzały. A następnym razem przenosimy się z łukiem trochę bliżej konia, aż będziemy stali tuż koło niego a on mimo to nie przerwie posiłku.
Można nawet, jeśli są do tego warunki, na padoku i w obecności konia, urządzać swoje normalne treningi łucznicze, byle tylko pamiętać, żeby podczas strzelania mieć WSZYSTKIE pasące się konie za plecami.

My strzelamy, koń się pasie...   720kb film

Strzelamy idąc obok konia.

Następnie nauczmy konia, żeby zachowywał się spokojnie nawet gdy nie ma nic do jedzenia dla odwrócenia uwagi. Najwygodniej robić to na kółku do lonżowania, przy użyciu metod pracy z ziemi. Trening na kółku jest szczególnie godny polecenia, jeśli sami nigdy wcześniej nie strzelaliśmy z konia - ucząc jednocześnie siebie i konia warto to robić w jak najłatwiejszych warunkach.
Ponownie przypominam, żeby na początku ograniczać ćwiczenia do 5-10 minut pod koniec zwykłej pracy na kółku. Później na te ćwiczenia można wykorzystywać początkowe i końcowe rozstępowanie (z ziemi przyzwyczajamy do strzelania w stępie i w stój).
Ustawiamy cel na środku kółka, wyznaczamy kierunki, w których możemy bezpiecznie kierować naciągnięty łuk i strzelać. Jeśli kółko ma zabudowane ściany, trzeba sprawdzić, czy nie mają dziur i czy zatrzymają strzałę - ściany ze szparami są dużo gorsze, niż brak ścian, bo nie widać, czy ktoś za nimi nie stoi. A strzała zawsze znajdzie sobie drogę przez szparę...
Jeśli na istniejącym kółku nie można bezpiecznie strzelać, trzeba sobie zbudować improwizowane kółko w jakimś odległym kącie padoku (o ustawieniu najprostszego kółka w dziale praca z ziemi).
Koń stępuje swobodnie po okręgu w lewo, my poruszamy się równolegle z nim po małym kółku wokół tarczy i strzelamy do niej z najbliższej odległości (mając cały czas tarczę po lewej, a konia po prawej stronie - osoby leworęczne oczywiście robią wszystko na odwrót). Najpierw strzelamy naciągając łuk tylko częściowo, potem całkowicie.
Reakcje na strzał mogą być rozmaite. Niektóre konie najbardziej będzie płoszył dźwięk strzały ocierającej się przy naciąganiu łuku o majdan (zwłaszcza strzały aluminiowe wydają dziwny, metaliczny zgrzyt, wystarczająco głośny, aby denerwować konie!), innym nie spodoba się gwałtowny ruch cięciwy przy strzale, a jeszcze inne nie zwrócą na to uwagi, lecz odskoczą, słysząc uderzenie grotu o tarczę. Starajmy się zidentyfikować, co zwierzakowi sprawia największy problem, i na początku starajmy się zminimalizować stres odpowiednio: naciągając łuk bardzo powoli, strzelając z niepełnego naciągu czy wymieniając tarczę na bardziej miękką. Konia pilnujemy, żeby szedł spokojnym stępem. Jeśli przyspiesza, my też przyspieszamy i zaprzestając strzelania czekamy, aż mu się znudzi. Jeśli zwalnia, zostajemy równo z nim i poganiamy.
Jeśli idzie spokojnie, zaczynamy powiększać koło, po którym my się poruszamy i zbliżamy się stopniowo z naszym łukiem do konia, cały czas strzelając, jeden raz na każde okrążenie, w tym samym miejscu na okręgu (strzelając kilka razy wbijamy strzały pod różnymi kątami i możemy łatwo trafić jedną w bok drugiej z wiadomym skutkiem - chyba że mamy kilka tarcz).
Po jakimś czasie powinniśmy iść strzelając tuż przy wewnętrznej łopatce spokojnie stępującego konia. Pamiętajmy tylko, żeby idąc bardzo blisko nie uderzyć go przypadkiem łokciem ręki zwalniającej cięciwę.

Strzelanie idąc przy koniu.   270kb film

Wystrzelawszy cały kołczan możemy zrobić zmianę kierunku (patrz praca z ziemi) i pozwolić koniowi dla równowagi potuptać w prawo, podczas gdy my wyciągamy strzały. Potem kolejna zmiana kierunku i kolejna seria strzałów.

Strzelanie stojąc przy łopatce i znad grzbietu stojącego konia.

Jeśli koń już się wcale nie denerwuje, możemy go idącego w lewo zatrzymać, znowu zaczynając od stania blisko tarczy i podchodząc coraz bliżej jego wewnętrznej łopatki, aż w końcu będziemy stali tuż przy nim (jest to trudniejsze niż w stępie, bo stojący koń zawsze bardziej się denerwuje, nie mając nic do roboty).
W końcu możemy stojącego konia obejść i stojąc przy jego zewnętrznym boku strzelać nad jego grzbietem (mój Urwis ma raptem 153cm w kłębie. Jeśli macie wysokiego konia, to raczej pomińcie to ćwiczenie - trzeba by jakiegoś stabilnego podestu i w ogóle za dużo kłopotu). To już prawie jak strzelanie z siodła. Trzeba uważać, żeby dolne ramię łuku nie uderzyło konia w bok, a strzelać można WYŁĄCZNIE NAD GRZBIETEM KONIA, W ŻADNYM WYPADKU NAD SZYJĄ, bo jak nagle uniesie głowę, to będzie nieszczęście!!!
Tępe, gumowe groty będą tu bardzo wskazane. Można nimi nabić porządnego siniaka ale raczej nic więcej się nie stanie.

Strzelanie nad grzbietem.   290kb film

Strzelanie stojąc przed pyskiem konia.

Zakończymy pracę z ziemi opanowaniem następującego ćwiczenia: kierujemy konia na kółku w prawo, zatrzymujemy go i stajemy przed nim, twarzą do niego, strzelając w lewo do celu w centrum kółka. W ten sposób łuk pracuje tuż przed pyskiem konia i jeśli ten nie cofnie się i będzie tylko z zainteresowaniem oglądał wyrzucanie kolejnych strzał, to osiągnęliśmy pełny sukces.

Są sztuczki bardziej efektowne (na przykład strzelanie spod brzucha spokojnie stojącego konia, czy zestrzeliwanie tarczy postawionej na jego zadzie), ale moim zdaniem to właśnie strzelanie tuż przed pyskiem jest najtrudniejsze i dowodzi najwyższego stopnia przyzwyczajenia konia do łuku.

Strzelanie stojąc przed koniem.   970kb film

Pierwsze strzały z grzbietu konia idącego po kółku.

Teraz pozostaje już tylko wdrapać się na siodło i jadąc po kółku w lewo strzelać do celu na środku, dokładnie tak samo, jak czyniliśmy to idąc przy łopatce konia. Na początku należy uważać i zwłaszcza przy zakładaniu kolejnych strzał wykonywać ruchy powoli i spokojnie (ruchy z tyłu i z góry, za głową konia teoretycznie powiny go bardziej denerwować niż te z boku na dole, ale w praktyce czasami okazuje się, że boi się ich mniej - to indywidualna sprawa). Kilka pierwszych strzałów warto oddać napinając łuk tylko częściowo, ale po odpowiedniej porcji poprzednich ćwiczeń nie powinniśmy mieć już żadnych większych kłopotów.
Na początku ograniczmy się do strzałów tylko w lewo, dokładnie w bok, żeby zredukować niebezpieczeństwo uderzenia konia dolnym ramieniem łuku. Kiedy już przywyknie, możemy sobie poczynać bardziej śmiało, ale bardzo ważne jest, by przy tych pierwszych próbach nic nieprzyjemnego go nie spotkało. Dla urozmaicenia można na kółku pojechać również w prawo, strzelając w lewo do celu umieszczonego na zewnątrz (oczywiście, jeśli kółko nie ma zabudowanych ścian).

Po zakończeniu takich ćwiczeń, można spróbować strzelania w innych kierunkach, najlepiej w szrankach i wyjechać na otwarty teren kierując koniem samym dosiadem.




Poprzedni rozdział.                  Następny rozdział.